Witajcie w drugim tekście z serii Retro Reanimacja. Dzisiaj będę zajmował się zasilaczem do mojej Amigi 1200, który planuję wyczyścić, wybielić i wymienić mu kondensatory elektrolityczne, które często bywają przyczyną niespodziewanych awarii leciwego już sprzętu elektronicznego. Zapraszam do środka.
Na początku zaznaczę tylko, że tekst ten powstał na podstawie moich doświadczeń, w celach poglądowych i nie biorę odpowiedzialności za powstałe szkody w przypadku kiedy ktoś będzie chciał powtórzyć wykonywane tutaj czynności.
Bohaterem tego wpisu jest zasilacz wyprodukowany przez firmę Commodore. Jego oznaczenie to: 391029-03, a podstawowe parametry są następujące:
- Pobór mocy do 25W.
- 5v – 300A
- 12v – 500mA
- -12v – 100mA
Jest to tak zwany „lekki” zasilacz impulsowy. Piszę o tym wszystkim dlatego, że do Amig występowały naprawdę różne zasilacze. Były zasilacze „ciężkie”, które były oparte o wielki transformator. Te są zdecydowanie łatwiejsze w naprawie i bardziej niezawodne, bo co może się zepsuć w transformatorze? ;) Było też kilka wersji impulsowych zasilaczy lekkich, o różnych wydolnościach prądowych. Najlepsze z lekkich miały na linii 5v 4,5A i jeśli ktoś poszukuje zasilacza pod rozbudowę amigowego zestawu to najlepiej szukać właśnie tych, albo przerobić sobie zwykły PeCetowy, ale o tym napiszę innym razem. Puenta z tego akapitu jest taka, że jeśli chciał(a)byś odnowić swój stary, amigowy zasilacz, to ten wpis traktuje tylko o jednym konkretnym modelu, w innych wersjach można spotkać się z kondensatorami o innych wartościach i inaczej wyglądającymi podzespołami.
Nie będę rozpisywał się o narzędziach potrzebnych do wykonania zaplanowanej operacji, bo tak naprawdę wystarczy jakakolwiek lutownica i średniej wielkości śrubokręt krzyżakowy. Konstrukcja tego zasilacza jest banalnie prosta. Najpierw odkręcamy cztery śruby od spodu urządzenia. Jedna z nich ukryta jest pod plombą gwarancyjną. O ile taka plomba jeszcze się tam znajduje. Jak widać mój zasilacz był jeszcze dziewiczy i nikt w nim nie grzebał od nowości.
Tutaj chciałbym się na chwilę zatrzymać i poruszyć jedną kwestię spędzającą sen z powiek niejednemu retro-maniakowi. Parafrazując klasyka. Zrywać plombę, czy nie zrywać? Oto jest pytanie. Są dwie grupy ludzi. Jedni twierdzą, że broń Boże nie zrywać i jak kupować coś retro, to tylko z oryginalną plombą, bo to jest gwarancja na to, że sprzęt nie był grzebany w środku i jest w 100% zachowany w oryginale, co powoduje, że jego wartość jest znacznie większa. Pewnie trochę racji tutaj mają. Ja jednak należę do drugiej grupy, która nie przywiązuje wagi do plomby gwarancyjnej, a wręcz przeciwnie, jeśli jej nie ma to nawet lepiej. Dlaczego? Już wyjaśniam. Jeżeli trzydziesto, czy czterdziestoletni sprzęt elektroniczny ma oryginalną plombę to faktycznie oznacza, że nie był wcześniej otwierany (pomijam już nawet fakt, że byli fachowcy, którzy odklejali plomby przy użyciu suszarki do włosów, grzebali w środku i zakładali z powrotem), ale czy to dobrze? Przez 30 lat w takim urządzeniu elektronicznym zebrała się pewnie tona kurzu, pozdychały jakieś owady, pewnie zostało ono zalane nie wiadomo czym, nie mówiąc już o tym, że niektóre podzespoły, typu kondensatory właśnie, mogły ulec wysuszeniu, napuchnąć albo w najgorszym wypadku popuścić elektrolit na płytę główna, co jeśli nie zostanie w porę zauważone i wyczyszczone, może skończyć się w zasadzie nieodwracalnymi uszkodzeniami, bo wylany elektrolit zeżre po prostu ścieżki na płycie drukowanej. Więc jeżeli kupujemy retro sprzęt i nie ma on plomby gwarancyjnej to jest przynajmniej cień szansy, że ktoś go chociaż wyczyścił w środku, a może i zadbał o wymianę ryzykownych elementów. Stąd moja opinia na ten temat jest taka, że nie warto zwracać uwagi na plomby gwarancyjne w retro sprzęcie. Przynajmniej w wypadku kiedy chcemy go używać i zależy nam na jego sprawności technicznej. Jeśli zaś chcemy trzymać trupa na półce tylko po to żeby ładnie wyglądał to można zwracać uwagę na plombę. Chociaż w takim wypadku tańszym rozwiązaniem byłoby kupno samej obudowy ;) Jednak to tylko moja prywatna opinia i nie każdy musi się z nią zgadzać.
Wróćmy jednak do tematu. Po odkręceniu czterech śrub od spodu, możemy zdjąć górną część obudowy zasilacza i naszym oczom ukaże się jego serce, czyli płyta drukowana z kilkunastoma elementami.
Płytka ta jest przykręcona znowu czterema śrubami do dolnej części obudowy, więc wyciągamy wszystkie kable i włącznik z obudowy aby nam nie przeszkadzały i spokojnie odkręcamy wspomniane śrubki.
Teraz mamy dwie plastikowe części obudowy, które traktujemy tak jak pisałem w tekście o ratowaniu myszki, czyli najpierw wrzucamy do miski z ciepłą wodą i jakimś detergentem. Ja używam płynu do naczyń, bo najlepiej radzi sobie z tłustymi zabrudzeniami. Szorujemy delikatnie jakąś miękką szczotką, albo gąbką i suszymy.
Potem zalewamy wodą utlenioną w kremie (ostatnio pisałem, że cienka warstwa i zmywanie skorupy daje lepsze rezultaty, ale po testach z zasilaczem zmieniam zdanie. Jednak dobrze jest nalać grubą warstwę kremu na wybielaną powierzchnię żeby nie musieć jej tak bardzo pilnować ;) ) i wystawiamy na słońce/pod lampę UV.
Tutaj znów się na chwilę zatrzymam i dołożę swoje spostrzeżenia odnośnie lampy UV. Okazało się, że są różne rodzaje tych lamp, które emitują różne rodzaje fali UV. Ja posiadam lampę tak zwaną dyskotekową, czyli zwykła świetlówka montowana w różnego rodzaju lokalach. Jest to chyba najgorszy możliwy wybór. Długość fali tej świetlówki jest nie specjalnie odpowiedni do tego rodzaju zastosowań i aby mój bardzo mocno pożółkły zasilacz (z jednej strony, nie widać tego na zdjęciach) ładnie wybielić, musiałem proces przeprowadzić dwa razy po około 20 godzin naświetlania, czyli w sumie spędził on jakieś 40 godzin pod lampą. Długo, ale efekt jest zadowalający. Podobno najlepsze do wybielania są świetlówki używane w lampach do utwardzania tipsów. Skracają one proces do kilku godzin. Jednak lampy te są stosunkowo małe i wybielenie pod nią całej obudowy komputera mogłoby być problematyczne. Znalazłem jeszcze świetlówki przeznaczone do terrariów, które podobno oprócz promieniowania UV A, dają też UV B i symulują światło słoneczne jakie dostępne jest na pustyni, więc muszę się zaopatrzyć w taką świetlówkę, bo mógłbym jej użyć w posiadanej przeze mnie lampie, no i możliwe, że dzięki niej też proces udałoby się skrócić.
Skoro obudowa zasilacza już się wygrzewa na słoneczku to teraz oczyszczamy płytkę PCB z całego brudu, który się na niej nazbierał przez te wszystkie lata. Najpierw z grubsza jakimś miękkim pędzelkiem, później możemy jeszcze przedmuchać sprężonym powietrzem żeby pozbyć się kurzu z zakamarków.
Kiedy płytka jest już oczyszczona, możemy się jej przyjrzeć, aby zlokalizować kondensatory, które będziemy wymieniać, oraz ewentualnie ustalić wzrokowo, czy żaden z pozostałych elementów nie nosi śladów uszkodzeń. W moim przypadku wszystko wyglądało w porządku. Nawet kondensatory nie wyglądały na napuchnięte, czy wylane, ale zawsze mogły po prostu wyschnąć i tego raczej nie jesteśmy w stanie sprawdzić bez wylutowania delikwenta z płytki. Ja postanowiłem profilaktycznie wszystkie je wymienić na nowe.
W przypadku tej wersji zasilacza, lista kondensatorów elektrolitycznych prezentuje się następująco:
- 10v 1000uF - 2 szt.
- 35V 47uF - 3 szt.
- 35V 82uF – 1 szt.
- 35V 220uF – 1 szt.
- 50V 1uF – 1 szt.
- 400V 33uF – 1 szt.
Jeśli chodzi o ich dostępność to może być problem z dostaniem tych pierwszych 10v 1000uF. Jednak z tego co udało mi się doczytać w internetach, najważniejsze jest aby nowy kondensator miał identyczną ilość mikrofaradów (uF), voltaż (V) może się nieznacznie różnić i nie jest on aż tak istotny ważne żeby był wyższy niż w elemencie, który wymieniamy, dlatego ja zastosowałem kondensatory oznaczone 16V 1000uF i po wymianie nic nie wybuchło, a cały sprzęt dziarsko śmiga ;)
Pokażę Wam jeszcze mapkę z oznaczeniem gdzie znajduje się który kondek. Myślę, że będzie to przydatne, a nie umiałem tego znaleźć w internetach więc zrobiłem sobie sam ;)
Oczywiście należy pamiętać o polaryzacji kondensatorów, w sensie plus i minus muszą być tak samo wlutowane jak były wcześniej, bo inaczej może nam z zasilacza wyjść biały dym ;) Ale myślę, że to raczej oczywista, oczywistość. W przypadku tego modelu zasilacza warto jest zapamiętać polaryzacje, bo na płytce drukowanej nie jest ona zaznaczona, co może trochę komplikować sprawę. Dlatego ja robiłem to tak, że wylutiowywałem stary kondensator i od razu wlutowywałem nowy żeby przypadkiem czegoś nie pomylić. Nie będę się rozpisywał na temat samego lutowania, bo to chyba każdy, kto podejmie się takiego wyzwania wie, jak się to robi.
Kiedy już uda nam się wymienić wszystkie kondensatory, nasza misja w zasadzie dobiega końca. Zanim złożymy wszystko do kupy proponowałbym przykręcić płytkę drukowaną do dolnej części obudowy i powkładać kable w szczeliny na to przeznaczone, a następnie podłączyć zasilacz do sieci i włączyć żeby sprawdzić, czy nasze lutowanie było wystarczające dobre i nie pomieszaliśmy polaryzacji. Lepiej spalić sam zasilacz, niż komputer podłączony do niego. Jeżeli po włączeniu nic nie tyka, ani nie piszczy to wygląda na to, że wszystko udało przylutować tak jak trzeba. Fachowiec poradziłby jeszcze sprawdzić miernikiem napięcia na wyjściu z zasilacza. Jednak, z tego co wyczytałem w internetach, mierzenie napięć w impulsowym zasilaczu bez obciążenia nie ma sensu, bo wyniki mogą wyjść zupełnie inne niż być powinny mimo tego, że zasilacz będzie działał poprawnie. Jeżeli po włączeniu zasilacza nie wydaje on żadnych niepokojących dźwięków możemy uznać, że wszystko jest ok i poskładać go do końca, czyli założyć górną część obudowy i przykręcić pozostałe cztery śruby.
Tym oto sposobem udało nam się odświeżyć zasilacz i jeśli użyliśmy dobrych kondensatorów, mieć pewność, że przez co najmniej kilka najbliższych lat nie zaskoczy nas problem wylanego na płytkę drukowaną elektrolitu.
To już wszystko czym chciałem się z Wami podzielić w tym krótkim wpisie. Dziękuję za poświęcony na przeczytanie tego tekstu czas i mam nadzieję, że spotkamy się przy okazji kolejnego wpisu :)
Komentarze obsługiwane przez CComment